piątek, 20 lutego 2015

Plany

Henrietta nigdy nie chciała być dorosła, to oczywiste. Jednak pewnego dnia, kiedy zrozumiała, że dorosłość przyjdzie bez względu na jej - Henrietty plany i przekonania, zaczęła miewać koszmary senne.
Kiedy zapadał zmierzch i wszystko wydawało się być straszniejsze niż w rzeczywistości, Henrietta chowała się pod kołdrą i obiecywała sobie, że nigdy, przenigdy nie wyprowadzi się z domu i nie zaniesie na strych swoich zabawek - bo takie okropności prorokowali jej dorośli. Bardzo podobało jej się ówczesne życie i za nic w świecie nie chciała słyszeć o żadnych zmianach.

Wraz z upływem czasu coraz częściej padało pytanie o plany życiowe Henrietty.
- Kim zostaniesz jak dorośniesz, Henrietto? - pytano na imieninach babci Eugenii.
Biedna Henrietta wstydziła się przyznać, że chce być nikim i woli zostać w domu, tak jak teraz bo teraz jest przecież tak dobrze.
Kombinowała więc i główkowała. Rozmyślała i rysowała.
Co mogłaby robić jak urośnie?
Prowadzić małpiarnię dla porzuconych małp! - wymyśliła pewnego dnia. I taką wersję usłyszała uradowana rodzina na urodzinach wujka Romana.

Nie minęło kilka dni i zaraz zaczęto tłumaczyć Henrietcie dorosłe życie.
- Henrietto! - mawiano. - Małpy śmierdzą! Małpy zerwą Ci wszystkie firanki! Małpy kosztują, trzeba kupować im banany, a banany są drogie! Henrietto, jak Ty na tym zarobisz?
Henrietcie przykro było słyszeć te wszystkie komentarze. Bardzo lubiła małpy, uważała, że są pożyteczne i okropnie kochane. Chciała dla nich jak najlepiej, a takie ratowanie małp to przecież świetny pomysł (skoro już musi być kiedyś dorosła).
Dopiero głos taty Henrietty przemówił jej do rozsądku:
- Przecież w Polsce nie ma małp! Żadnej małpy nie trzeba ratować!


I to rozstrzygnęło sprawę. W takiej sytuacji Henrietta postanowiła zbudować olbrzymi dom dla porzuconych zwierząt żyjących w Polsce. Na parterze mieszkałyby konie i słonie (te z cyrków), na pierwszym piętrze świnie, gryzonie i lisy. Na drugim barany, koty i różne ptaki. A na ostatnim mieszkałyby psy (bo najlepiej chodzą po schodach) i ona, Henrietta. Zatrudniałaby weterynarza, który leczyłby je wszystkie i chodziłaby z nimi na łąkę.
Babcia Henrietty oraz wszystkie ciotki, wujki, kuzyni i rodzice, złapali się za głowy i rozpoczęli delikatne sugestie szeptane wieczorem do ucha.
- Franek jest lekarzem, wiesz? To taki świetny zawód!
- Może chciałabyś zostać listonoszką? Mogłabyś przybijać mnóstwo pieczątek.
- A niektóre fajne panie zostają nauczycielkami i cały czas bawią się z dziećmi!

- Dajcie jej spokój, dorośnie to sama zobaczy! - orzekła w końcu mama i wszyscy zamilkli. Henrietta przestraszyła się trochę tego zdania - no bo co takiego sama zobaczy? Wolałaby wiedzieć już teraz, żeby się na to przygotować! Albo uprosić mamę i tatę, żeby nie  musiała tego zobaczyć, jeśli okaże się być straszne.

Mijały lata, a upodobania Henrietty nie zmieniały się. To znaczy, owszem, ulegały pewnym delikatnym modyfikacjom. Po piętrowym domu dla zwierząt Henrietta chciała zostać hodowcą szczurków, kręcić filmy przyrodnicze, organizować międzynarodowe wyścigi ślimaków winniczków, odbierać porody ślimaków winniczków, a na końcu - zostać wyprowadzaczką psów na spacery.
Z punktu widzenia osoby dorosłej, wszystkie plany Henrietty wydawały się być trochę niepoważne.

Zupełnie niespodziewanie przyszedł czas, kiedy Henriettę zaczęto traktować jako dorosłą. Ekspedientki w sklepie zwracały się do niej "Proszę Pani", a mężczyźni całowali ją w rękę. Właśnie wtedy Henrietta polubiła herbatę pu-erh i postanowiła założyć kawiarnię dla rodzin ze zwierzętami.

I tak też się stało.

Do Animaliów mogli przychodzić właściciele psów, kotów, jeży, jaszczurek, chomików, szczurków, świnek i wszystkich innych zwierząt - wraz ze swoimi pupilami, rzecz jasna. Menu było bogate i oferowało najrozmaitsze pokarmy, które zaspokajały głód nawet najbardziej nietypowych klientów. Kawiarnia Animalia stała się miejscem schadzek śmietanki towarzyskiej miasta Krakowa.

:)

W przyszłym tygodniu pierwsze urodziny mojego sklepu! Absurdalia, sto lat!

czwartek, 12 lutego 2015

Absurdalia Kulinaria

Absurdalia znana była w rodzinie ze swych kulinarnych talentów. Jako jedna z nielicznych potrafiła przemienić ziemniaki w rodzynki i usmażyć kotlety w panierce z cukru pudru.
Rodzina starała się bardzo wspierać Absurdalię zachęcając ją do regularnego gotowania obiadów, jednak ona nie była przekonana o słuszności tego pomysłu. Wolała grać w Simsy tłumacząc się, że wirtualnych ludzików przynajmniej nie otruje na śmierć.

I w ten sposób minęło sporo czasu i nadszedł dzień, kiedy Absurdalia wyprowadziła się z domu do Menrza (który nazywany jest tak, aby nie gorszyć sąsiadów bo mężem wcale nie jest i nie zapowiada się, aby nim został). Dzień ten wcale nie był specjalnie wyczekiwany, wręcz odwrotnie - całe dzieciństwo Absurdalia obiecywała sobie, że nigdy nie wyprowadzi się od mamy i taty. Pech chciał, że pewnego dnia skończyła dwadzieścia pięć lat, Monsz miał mieszkanie i wypadało wykonać ten straszliwie dorosły krok. Życie!

W ten oto sposób Absurdalia została sam na sam ze swoimi talentami kulinarnymi.
Ale nie było jej źle. Urodzona pod szczęśliwą gwiazdą (oraz w leniwą niedzielę - to chyba też ma znaczenie), wspierana była najpierw przez rodzinę, a potem przez Menrza, którzy z milczeniem godzili się na jej kulinarną abstynencję od czasu do czasu jedynie delikatnie wzdychając, że mogłaby zrobić w końcu te kotlety.

Przez rok od czasu kiedy wykonała dorosły krok w stronę samodzielnego mieszkania, Absurdalia kilka razy ugotowała obiad z mięsem w roli głównej, a nawet zupę z dyni. I dwa razy pomidorową! Rodzina i Monsz niezmiennie zachwycali się kunsztem jej wykwintnych i wspaniałych dań co zachęciło ją do kroku nieco odważniejszego.

Pewnego dnia udała się na zakupy celem nabycia smalcu. Uknuła tajną niespodziankę dla najbliższych i postanowiła usmażyć im chrust! Niestety, jej niedzielna natura przejęła władzę nad umysłem i smalec przeleżał w lodówce nietknięty przez cały długi rok.
Kiedy w końcu Monsz okrzyczał Absurdalię, że marnuje jedzenie i wyrzucił smalec do śmietnika, ona udała się do sklepu spożywczego i kupiła drugą kostkę tego dziwnego "specjału".  Tym razem od razu zabrała się za gotowanie!
Jakież było jej zdziwienie, kiedy odkryła, że podczas smażenia smalcu z patelni wydobywają się przeraźliwe swądy i smrądy! Nie poddała się jednak! Dokończyła swe dzieło z dumą, zapakowała w trzy pudełka: dla Menrza, dla rodziców i brata oraz dla dziadków i udała się w podróż do swojego domu numer jeden.

Przez całą drogę do domu numer jeden Absurdalia bardzo bała się, żeby nic się nie wydarzyło i jej wspaniały chrust (zwany też podobno faworkami - nie wiadomo dlaczego) mógł rozpieszczać podniebienia rodzinne.
I wtedy wydarzyło się wydarzenie, które może być sugestią, że Absurdalia nie powinna gotować.
Jechała sobie dzielnie samochodem i nagle odpadł jej bak z paliwem. Tak zwyczajnie, na drodze. Szask-prask i już.
Co będzie z chrustem?! - momentalnie załamała się Absurdalia.
Na szczęście całą sytuację uratował tato, który przybył z pomocą i chrust bezpiecznie dotarł do domu numer jeden. Został zjedzony i nawet pochwalony (Trochę gumiasty, ale nawet dobry - powiedział brat).

Uradowana tym ogromnym i niespodziewanym sukcesem, Absurdalia postanowiła ugotować fasolkę po Bretońsku. Ale wcześniej padła na łóżko zmęczona do nieprzytomności i przespała dwanaście godzin. Gotowanie jest jednak straszliwie męczące!

Nazajutrz kupiła fasolę. Trzy opakowania bo wydawały jej się jakieś dziwne małe i chude. Mama zawsze robi wielki gar i porównując do tej fasolki w sklepowym woreczku, zawsze było jej znacznie więcej!
To nic! - pomyślała. Zrobię jej troszkę mniej, na początek.
I kupiła półtora kilograma fasolki Jaś.

Zgodnie z instrukcją podawaną przez mamę, wrzuciła fasolkę do garnka pełnego wody i zostawiła na noc.

Rano... fasolka wyszła z garnka*.

Widocznie to jakaś podróżnicza odmiana fasoli - westchnęła Absurdalia i wysłała Menrza, aby pożyczył dwa wielkie garnki od swojej siostry. Kupiła jeszcze kilogram kiełbasy i zabrała się za gotowanie.

Będzie fasolka dla całej rodziny! Wszyscy się ucieszą!


*Absurdalia nie wiedziała, że fasolka puchnie w garnku i robi się jej dwa razy więcej.