piątek, 1 marca 2019

Klocek


Wczoraj o godzinie dziewiętnastej wyruszyliśmy na rodzinną przygodę (prawie w komplecie – pies został jednak w domu). Cel wyprawy zdawał się być kuszący i atrakcyjny, więc towarzyszyły mu adekwatne emocje – lekkie poddenerwowanie i skrywana ekscytacja (u dorosłych członków wycieczki – czyli u konkubenta i u mnie) oraz radosne piski (u poTomka). 
Wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się na ulicę Ogrodową (cóż za romantyczna nazwa!), aby OBEJRZEĆ MIESZKANIE. Nie była to pierwsza tego typu przygoda, w ostatnim czasie zwiedziliśmy już kilka mieszkań na sprzedaż (nasze obecne lokum przestało spełniać standardy rodziny wielodzietnopsiej). Jednak wczorajsza wyprawa zupełnie nas zaskoczyła. 
Od kilku dni Konkubent pozostawał w kontakcie z właścicielką przestronnego lokalu przy Ogrodowej, która kusiła go atrakcyjnymi zdjęciami (mieszkania) i obietnicami niezapomnianych widoków z balkonu. 
Udaliśmy się więc na miejsce. 
Drzwi otworzyła nam przemiła Pani Właścicielka zapraszając nas do kuchni (stan: do generalnego remontu – mieliśmy tego świadomość). Wręczyła nam wydruki z przykładowymi aranżacjami przestrzeni po czym powiedziała, że pozostałej części mieszkania nie zobaczymy. Lokatorzy (studenci) są nieobecni i pozamykali swoje pokoje na klucz. „Ale mogę pokazać Państwu zdjęcia przepięknego widoku z balkonu!” – usłyszeliśmy na pocieszenie. Zostaliśmy także zaprowadzeni do łazienki i toalety (gdzie unosił się swojski zapach tak zwanego klocka. Jak to w starych ubikacjach – wiadomo). 
Wyprawa zakończyła się sukcesem – do końca wieczoru byliśmy w doskonałych nastrojach. Ciekawe co przyniesie następna przygoda!

piątek, 11 stycznia 2019

O niczym


Tego dnia Marysia znowu nie została pisarką. Słońce świeciło przez żaluzje i rzucało romantyczne cienie na cały pokój. Przed oczami wciąż miała las Beskidu Niskiego i niemal czuła zapach ziemi mokrej od rosy (zaledwie w piątek wróciła z krótkich wakacji). W uszach słyszała Turnaua, ale sama nie wiedziała który utwór – bo miała ochotę na wszystkie. A serce? Od siedmiu miesięcy jej serce biło w rytmie oddechu pierworodnego – zwanego poTomkiem. Miała problem z tą wirówką w umyśle - jej ręce rwały się do pisania, ale miały także ochotę coś narysować. Mnogość tematów i możliwości ciążyły na barkach Marysi znacznie bardziej niż świadomość jakichś tam brudnych garów w zlewie czy psich kudłów w każdym kącie. 

Marysia wiedziała jak ciężko jest być humanistą. Umysłom ścisłym musi być łatwiej, to pewne. W końcu liczby to zawsze jednak tylko liczby. A co ma zrobić ten, którego interesuje wszystko? Chciała jednocześnie napisać powieść (a może jednak bajkę dla dzieci?), namalować coś akwarelami, nauczyć się grać na pianinie, wydziergać sweter, założyć blog podróżniczy i jeszcze wspierać pozytywne podejście kobiet do porodu. A to wszystko podczas opieki nad synkiem oraz kawiarnią, którą założyła dwa lata temu. 

Właśnie tego dnia (a była to środa) Marysia siedziała na swojej szarej, twardej kanapie przygnieciona gigantyczną weną, której nie potrafiła spożytkować. Dziecko szczęśliwie spało już drugą godzinę, a ona NIC. Ani kreski nie namalowała, ani bloga nie założyła, a psie kudły wciąż leżały beztrosko na podłodze. Miała wrażenie, że zaraz eksploduje od potężnej potrzeby zrobienia czegoś TWÓRCZEGO. Czy inni ludzie czują to samo? Dlaczego nie potrafiła skupić myśli na jednej rzeczy i poświęcić się jej w całości? Czy jej znajomi  też mają twórczą wirówkę w głowie?

Winę za to fatalne samopoczucie Marysia zrzucała na rozmemłany po ciąży mózg, który nie wrócił jeszcze do normalności (chociaż minęło już przecież PONAD PÓŁ ROKU!). Stwierdziła, że tak dłużej nie może być. Wstała, tupnęła nogą (dla rozładowania emocji) i poszła po swojego syna, żeby go zabrać na spacer (co z tego, że spał. Pośpi w wózku, wśród szumu drzew).

Zaledwie wczoraj wieczorem przeczytała ciekawy artykuł, o tym, że ludzie którzy mają pasję żyją dłużej i są szczęśliwsi. A co z tymi, których inspiruje wszystko? Co, jeśli Marysia dostaje od rodziców zdjęcie z Tajlandii (bo są właśnie w podróży marzeń) i natychmiast staje w boksie startowym gotowa wsiadać do samolotu? Widzi fotografię i czuje zapach tego morza. Zapomniała, że przecież chciała zostać podróżniczką! Że nic w życiu nie jest tak ważne jak wiatr we włosach i mapa w kieszeni. Egzotyczni ludzie, wąskie uliczki dalekich miast i kilka sukienek ściśniętych w walizce. Że musi to wszystko pokazać synkowi!

Jest gorzej niż myślała. Dwa dni wcześniej oglądała mieszkanie na wynajem (bo w obecnym się nie mieszczą. Wszędzie bałagan. Miliony rzeczy! Może większa przestrzeń sprawi, że poszerzą się jej horyzonty, a ten twórczy burdel wreszcie znajdzie ujście. Haha…). No i to mieszkanie tak Marysię zainspirowało, że postanowiła zostać pośredniczką nieruchomości. Cóż za wspaniały zawód! Kto nie lubi zaglądać wieczorami w rozświetlone życiem okna sąsiadów? Mogłaby podglądać ich od środka, wyszukiwać ciekawe niuanse (stylowy porcelanowy kotek ze złoceniami stojący na ikeowskiej komodzie – tej samej, którą w dzisiejszych czasach mają chyba wszyscy) i z zaangażowaniem opowiadać o nich swoim klientom. Nakręcona wizją świetlanej przyszłości (agenci nieruchomości doskonale zarabiają) przybiegła do domu, żeby zapisać się na specjalistyczny kurs w tej dziedzinie. I przeczytała, że wymagają umiejętności ekonomicznych. Czyli, że trzeba umieć LICZYĆ. Uf, liczyć to ona akurat nie potrafiła. Liczby zawsze sprowadzały Marysię na ziemię (całe szczęście! Przynajmniej ta jedna rzecz jest stała i niezmienna – nigdy nie będzie robić nic wymagającego umiejętności matematycznych). 

Więc tego dnia Marysia wraz z poTomkiem szła przez park. Jej synek z otwartą buzią podziwiał gęstwinę liści na drzewach. Spojrzała razem z nim na strzelistą lipę i przypomniała sobie słowa jednej z popularnych blogerek. „Ja wiem, że pieniądze, praca, że zakupy, że odpisać, zadzwonić i trzeba i rozwój i odpowiedzialność. Ale patrzę na pióropusze drzew z zachwytem i prześladuje mnie myśl, że to one są tak naprawdę ważne.” Jakby wyjęte z jej głowy! 

Czy ktoś, kto ma trzydzieści lat (i dziecko oraz psa!) może sobie pozwolić na kompletny chaos w głowie? Czy jest jeszcze ktoś drugi na świecie, kto chce rysować, pisać, podróżować, dziergać sweter, być pianistą, filmowcem i wydawcą (a  najlepiej jeszcze mówić wszystkim napotkanym kobietom, żeby nie bały się porodu), a nie robi nic z tych rzeczy (bo nie wie co wybrać na początek - w tej akurat wolnej chwili)? 

Marysia nie znała odpowiedzi na te trudne pytania. Ale znalazła pod lipą pięć złotych. I postanowiła, że zrobi tak jak jej tata – wrzuci monetę do słoika. A wraz z nią wszystkie inne pięciozłotówki, które wpadną w jej ręce. To podobno wspaniały sposób na uzbieranie porządnej kwoty na wakacje marzeń!  A potem się zobaczy co będzie dalej.


piątek, 21 grudnia 2018

Pierogi


Pojechałam wczoraj na plac imbramowski po pierogi ruskie. Na placu jest taka budka, w której mama zawsze kupuje mi przepyszne pierogi, a potem przywozi mi je do domu, żebym miała co jeść. Bo ja nadal nie radzę sobie w kulinariach (mimo, że powinnam bo mam już przecież trzydzieści jeden lat, własne dziecko i psa). Zobowiązania kuchenne wynikające z mojej dorosłości zupełnie mi nie wychodzą, dlatego czasem (w akcie desperacji po kolejnym nieudanym eksperymencie obiadowym) udaję się na zakupy żywieniowe typu „jedyne co musisz zrobić to podgrzać i zjeść, ale jeśli nie potrafisz podgrzać to możesz zjeść także na zimno”.

Dlatego wczoraj pomyślałam, że kupię sobie zapas ruskich (i w razie potrzeby jedynie wyciągnę porcję z zamrażarki i ugotuję). Pomysł bardzo mnie ucieszył i sprawił, że poczułam się taka prawdziwie dorosła i ODPOWIEDZIALNA. Nie zastanawiałam się ile pierogów powinnam kupić, ale kiedy nadeszła moja kolej (bo do kasy stało sporo osób. Oni tam mają naprawdę dobre jedzenie!) pomyślałam, że  ze cztery kilogramy powinny wystarczyć. 

I wtedy sprzedawca (młody facet z brodą) wyciągnął z zamrażarki NAPRAWDĘ WIELKI WÓR ruskich i położył cały na wadze i kazał mi zapłacić osiemdziesiąt jeden złotych. A ja prawie posikałam się ze śmiechu – ale tylko w duchu! Moja twarz pozostała niewzruszona dokładnie tak, jakbym doskonale wiedziała ile to jest cztery kilogramy mrożonych pierogów ruskich oraz ile to kosztuje. Dorośli przecież wiedzą takie rzeczy, więc nie mogłam dać po sobie poznać, że JA NIE WIEDZIAŁAM. Ale to nic! Zapłaciłam należną kwotę, wzięłam wór (poprosiłam o siateczkę. To znaczy o siatę – żeby było mi wygodniej) i wyszłam ze sklepu. Ludzie w kolejce trochę dziwnie na mnie patrzyli, szczególnie, że byłam tam z dzieckiem i wózkiem, a pierogi do tego wózka się nie zmieściły. Próbowałam powiesić je na uchwycie wózka, ale były takie ciężkie, że go przeważały. Więc powiesiłam je sobie na ramieniu i poszliśmy dalej. Dopiero jak zniknęliśmy z zasięgu wzroku kolejki to pozwoliłam sobie na (duszony wcześniej) wybuch śmiechu i powiedziałam do potomka, że „wspaniale! Będziemy mieli pierogów na cały miesiąc!”.

W domu zamroziłam ruskie w porcjach po dwadzieścia sztuk. Wyszło mi siedem woreczków. Więc wcale nie tak jakoś strasznie dużo!

poniedziałek, 16 maja 2016

Na zdrowo


Bernadetta miała szalone plany na przyszłość. Wypisała je w różowym notesie i każdego dnia skrupulatnie wykreślała kolejny osiągnięty cel. Szaleństwo tych planów objawiało się w rozmiarze notatnika. Był gruby.
Bardzo gruby.
Miał trzysta stron, a każda z nich została opatrzona datą i zapisana drobnym druczkiem. Terminarz rozpoczynał się dziś, a kończył w niewiadomej przyszłości.
Gdyby Bernadetta zgubiła różowy notatnik i znalazłby go jakiś biedak na ulicy (biedak nie w sensie, że bez pieniędzy tylko, że musiałby to wszystko przeglądnąć. Musiałby to zrobić bo każdy normalny człowiek jest chociaż trochę ciekawy życia innych ludzi), mógłby przeczytać w nim, że jego właścicielka planuje:
- jutro kupić rabarbar, napisać maila do Joli, odnieść buty do szewca
- w poniedziałek wybrać prezent dla mamy, przesadzić kwiatki na balkonie, upiec ciasto
- w przyszłym tygodniu zrobić przegląd samochodu i własnego uzębienia
- za rok mieć już kupione mieszkanie z balkonem
- za dwa lata wziąć ślub z Franiem, kupić domek z ogródkiem pod lasem
- za pięć lat wydać książkę, zarabiać pińć tysięcy w dwa tygodnie i zwiedzić Australię
- za dziesięć lat mieć kawiarnię, księgarnię i studio spa
- na emeryturze mieć już zwiedzony cały świat (ewentualnie poza Mauritiusem)
- kupić dom na Mauritiusie i tam zamieszkać, prowadzić schronisko dla bezpańskich psów

W środę Bernadetta miała zaplanowane podcinanie grzywki, wysłanie listów do ZUSu i malowanie roweru (bo zardzewiał). Niestety, ZGUBIŁA notes. Wszystkie plany poszły się paść na łąkę bo Bernadetta szukała go aż od późnych godzin nocnych. Nie znalazł się. Kolejny dzień również był cały na marne ponieważ biedaczka nie mogła przypomnieć sobie co zaplanowała. W wyniku zdenerwowania zapomniała o wszystkim co zamierzała robić w najbliższym czasie! W myślach kołatał jej się ciągle ten domek ze schroniskiem na Mauritiusie oraz przegląd uzębienia. Ale co jeszcze miała w planach? Nie pamiętała!

Postanowiła więc zająć się realizacją tego, czego nie zapomniała. Udała się do dentysty, a potem kupiła bilety na Mauritius (gdzie zabrała także Franka).

I okazało się, że zgubienie notatnika to było całkiem sensowne rozwiązanie!


środa, 25 listopada 2015

I znowu zima


Laura obudziła się w piątkowy poranek i spostrzegła, że znowu nadeszła zima. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj biegała w samych pantalonach, boso po trawie! A dzisiaj już śnieg! Trzeba poszukać wełnianego pulowerka w renifery i napełnić wrzątkiem termofor - pomyślała.
Całe szczęście, że Laura lubiła śnieg. Takim osobom łatwiej jest przetrwać zimę (bo ostatecznie są nawet w stanie ubrać te osiem kilogramów kurtek, rajtek, majtek, czapek i traperów i wyjść z domu na mróz - choćby po to, żeby ulepić kulkę ze śniegu).
Dlatego w ten piątkowy poranek Laura wdziała frociane kalesony oraz swój znoszony kombinezon narciarski i opuściła ciepełko domowego ogniska (czyli ukochaną kołderkę w mięciutkim łóżeczku).

Największą przyjemność sprawiało Laurze powolne kroczenie po śniegu. Nogi miała lekko ugięte w kolanach, plecy pochylone i szła w jakby zwolnionym tempie. Wyglądała bardzo dziwnie (i nawet spacerujące po parku psy szczekały na nią przeraźliwie bo wydawała im się podejrzana). Pierwszy krok na świeżym śniegu to przecież sama przyjemność! - powtarzała zdziwionym przechodniom. But należy położyć delikatnie i z wyczuciem, począwszy od pięty powoli dołączając resztę stopy. Tylko w ten sposób można w pełni delektować się przyjemnym "chrupaniem" śniegu pod butami.

Chrup  chrup    chrup      chrup chrup                chrup        chrup             chrup chrup                chrrrruuuup

Odgłos chrupania zawsze kojarzył jej się z tatą i jego dużymi brązowymi butami kroczącymi po śniegu w drodze na pasterkę. W jej wyobraźni śnieg błyszczał wtedy jak miliony kryształków oświetlony światłem księżyca i (wszechobecnymi w okresie świątecznym) lampkami choinkowymi.

Szkoda, że od kilku lat nie było śniegu na święta - westchnęła w myślach Laura i podskoczyła, żeby zerwać z drzewa wielki sopel lodu (wisiał tam i aż kusił, żeby go wziąć do ręki!). Pooglądała go z bliska i daleka, przełamała na pół i już miała nim rzucić w dal, kiedy usłyszała na plecami męski głos.
- Taki wspaniały sopel na zmarnowanie!
Obok niej stał wysoki chłopak, a na głowie miał czapkę ze sterczącymi na boki psimi uszami.
Jego niecodzienny wygląd nie zrobił na Laurze większego wrażenia - w końcu mieszkała w Krakowie, a tu taka "ekstrawagancja" była na porządku dziennym. W duchu stwierdziła jednak, że całkiem do twarzy mu było w tym psie.
Podała chłopakowi przełamany sopel lodu mówiąc, że może go sobie wziąć bo jej nie jest już potrzebny i właśnie zamierzała go wyrzucić.
- Dzięki! Pychotka! - odpowiedział. - Może pomyślisz, że jestem dziwny, ale uwielbiam świeże sople.
Uśmiechnął się szeroko i odgryzł koniuszek - Trzeba przyznać, że nie mają wykwintnego smaku. Bo cała rzecz polega na tym, że one tak przyjemnie chrupią pod zębami - wyjaśnił.
Laura spojrzała na niego z żywym zaciekawieniem. Stał taki wesoły i rumiany. I chrupał lodowy sopel.

chrup chrup chrup chrup   chrup chrup     chrup chrrrrup chrup      chrup chruuup chrup

piątek, 20 lutego 2015

Plany

Henrietta nigdy nie chciała być dorosła, to oczywiste. Jednak pewnego dnia, kiedy zrozumiała, że dorosłość przyjdzie bez względu na jej - Henrietty plany i przekonania, zaczęła miewać koszmary senne.
Kiedy zapadał zmierzch i wszystko wydawało się być straszniejsze niż w rzeczywistości, Henrietta chowała się pod kołdrą i obiecywała sobie, że nigdy, przenigdy nie wyprowadzi się z domu i nie zaniesie na strych swoich zabawek - bo takie okropności prorokowali jej dorośli. Bardzo podobało jej się ówczesne życie i za nic w świecie nie chciała słyszeć o żadnych zmianach.

Wraz z upływem czasu coraz częściej padało pytanie o plany życiowe Henrietty.
- Kim zostaniesz jak dorośniesz, Henrietto? - pytano na imieninach babci Eugenii.
Biedna Henrietta wstydziła się przyznać, że chce być nikim i woli zostać w domu, tak jak teraz bo teraz jest przecież tak dobrze.
Kombinowała więc i główkowała. Rozmyślała i rysowała.
Co mogłaby robić jak urośnie?
Prowadzić małpiarnię dla porzuconych małp! - wymyśliła pewnego dnia. I taką wersję usłyszała uradowana rodzina na urodzinach wujka Romana.

Nie minęło kilka dni i zaraz zaczęto tłumaczyć Henrietcie dorosłe życie.
- Henrietto! - mawiano. - Małpy śmierdzą! Małpy zerwą Ci wszystkie firanki! Małpy kosztują, trzeba kupować im banany, a banany są drogie! Henrietto, jak Ty na tym zarobisz?
Henrietcie przykro było słyszeć te wszystkie komentarze. Bardzo lubiła małpy, uważała, że są pożyteczne i okropnie kochane. Chciała dla nich jak najlepiej, a takie ratowanie małp to przecież świetny pomysł (skoro już musi być kiedyś dorosła).
Dopiero głos taty Henrietty przemówił jej do rozsądku:
- Przecież w Polsce nie ma małp! Żadnej małpy nie trzeba ratować!


I to rozstrzygnęło sprawę. W takiej sytuacji Henrietta postanowiła zbudować olbrzymi dom dla porzuconych zwierząt żyjących w Polsce. Na parterze mieszkałyby konie i słonie (te z cyrków), na pierwszym piętrze świnie, gryzonie i lisy. Na drugim barany, koty i różne ptaki. A na ostatnim mieszkałyby psy (bo najlepiej chodzą po schodach) i ona, Henrietta. Zatrudniałaby weterynarza, który leczyłby je wszystkie i chodziłaby z nimi na łąkę.
Babcia Henrietty oraz wszystkie ciotki, wujki, kuzyni i rodzice, złapali się za głowy i rozpoczęli delikatne sugestie szeptane wieczorem do ucha.
- Franek jest lekarzem, wiesz? To taki świetny zawód!
- Może chciałabyś zostać listonoszką? Mogłabyś przybijać mnóstwo pieczątek.
- A niektóre fajne panie zostają nauczycielkami i cały czas bawią się z dziećmi!

- Dajcie jej spokój, dorośnie to sama zobaczy! - orzekła w końcu mama i wszyscy zamilkli. Henrietta przestraszyła się trochę tego zdania - no bo co takiego sama zobaczy? Wolałaby wiedzieć już teraz, żeby się na to przygotować! Albo uprosić mamę i tatę, żeby nie  musiała tego zobaczyć, jeśli okaże się być straszne.

Mijały lata, a upodobania Henrietty nie zmieniały się. To znaczy, owszem, ulegały pewnym delikatnym modyfikacjom. Po piętrowym domu dla zwierząt Henrietta chciała zostać hodowcą szczurków, kręcić filmy przyrodnicze, organizować międzynarodowe wyścigi ślimaków winniczków, odbierać porody ślimaków winniczków, a na końcu - zostać wyprowadzaczką psów na spacery.
Z punktu widzenia osoby dorosłej, wszystkie plany Henrietty wydawały się być trochę niepoważne.

Zupełnie niespodziewanie przyszedł czas, kiedy Henriettę zaczęto traktować jako dorosłą. Ekspedientki w sklepie zwracały się do niej "Proszę Pani", a mężczyźni całowali ją w rękę. Właśnie wtedy Henrietta polubiła herbatę pu-erh i postanowiła założyć kawiarnię dla rodzin ze zwierzętami.

I tak też się stało.

Do Animaliów mogli przychodzić właściciele psów, kotów, jeży, jaszczurek, chomików, szczurków, świnek i wszystkich innych zwierząt - wraz ze swoimi pupilami, rzecz jasna. Menu było bogate i oferowało najrozmaitsze pokarmy, które zaspokajały głód nawet najbardziej nietypowych klientów. Kawiarnia Animalia stała się miejscem schadzek śmietanki towarzyskiej miasta Krakowa.

:)

W przyszłym tygodniu pierwsze urodziny mojego sklepu! Absurdalia, sto lat!

czwartek, 12 lutego 2015

Absurdalia Kulinaria

Absurdalia znana była w rodzinie ze swych kulinarnych talentów. Jako jedna z nielicznych potrafiła przemienić ziemniaki w rodzynki i usmażyć kotlety w panierce z cukru pudru.
Rodzina starała się bardzo wspierać Absurdalię zachęcając ją do regularnego gotowania obiadów, jednak ona nie była przekonana o słuszności tego pomysłu. Wolała grać w Simsy tłumacząc się, że wirtualnych ludzików przynajmniej nie otruje na śmierć.

I w ten sposób minęło sporo czasu i nadszedł dzień, kiedy Absurdalia wyprowadziła się z domu do Menrza (który nazywany jest tak, aby nie gorszyć sąsiadów bo mężem wcale nie jest i nie zapowiada się, aby nim został). Dzień ten wcale nie był specjalnie wyczekiwany, wręcz odwrotnie - całe dzieciństwo Absurdalia obiecywała sobie, że nigdy nie wyprowadzi się od mamy i taty. Pech chciał, że pewnego dnia skończyła dwadzieścia pięć lat, Monsz miał mieszkanie i wypadało wykonać ten straszliwie dorosły krok. Życie!

W ten oto sposób Absurdalia została sam na sam ze swoimi talentami kulinarnymi.
Ale nie było jej źle. Urodzona pod szczęśliwą gwiazdą (oraz w leniwą niedzielę - to chyba też ma znaczenie), wspierana była najpierw przez rodzinę, a potem przez Menrza, którzy z milczeniem godzili się na jej kulinarną abstynencję od czasu do czasu jedynie delikatnie wzdychając, że mogłaby zrobić w końcu te kotlety.

Przez rok od czasu kiedy wykonała dorosły krok w stronę samodzielnego mieszkania, Absurdalia kilka razy ugotowała obiad z mięsem w roli głównej, a nawet zupę z dyni. I dwa razy pomidorową! Rodzina i Monsz niezmiennie zachwycali się kunsztem jej wykwintnych i wspaniałych dań co zachęciło ją do kroku nieco odważniejszego.

Pewnego dnia udała się na zakupy celem nabycia smalcu. Uknuła tajną niespodziankę dla najbliższych i postanowiła usmażyć im chrust! Niestety, jej niedzielna natura przejęła władzę nad umysłem i smalec przeleżał w lodówce nietknięty przez cały długi rok.
Kiedy w końcu Monsz okrzyczał Absurdalię, że marnuje jedzenie i wyrzucił smalec do śmietnika, ona udała się do sklepu spożywczego i kupiła drugą kostkę tego dziwnego "specjału".  Tym razem od razu zabrała się za gotowanie!
Jakież było jej zdziwienie, kiedy odkryła, że podczas smażenia smalcu z patelni wydobywają się przeraźliwe swądy i smrądy! Nie poddała się jednak! Dokończyła swe dzieło z dumą, zapakowała w trzy pudełka: dla Menrza, dla rodziców i brata oraz dla dziadków i udała się w podróż do swojego domu numer jeden.

Przez całą drogę do domu numer jeden Absurdalia bardzo bała się, żeby nic się nie wydarzyło i jej wspaniały chrust (zwany też podobno faworkami - nie wiadomo dlaczego) mógł rozpieszczać podniebienia rodzinne.
I wtedy wydarzyło się wydarzenie, które może być sugestią, że Absurdalia nie powinna gotować.
Jechała sobie dzielnie samochodem i nagle odpadł jej bak z paliwem. Tak zwyczajnie, na drodze. Szask-prask i już.
Co będzie z chrustem?! - momentalnie załamała się Absurdalia.
Na szczęście całą sytuację uratował tato, który przybył z pomocą i chrust bezpiecznie dotarł do domu numer jeden. Został zjedzony i nawet pochwalony (Trochę gumiasty, ale nawet dobry - powiedział brat).

Uradowana tym ogromnym i niespodziewanym sukcesem, Absurdalia postanowiła ugotować fasolkę po Bretońsku. Ale wcześniej padła na łóżko zmęczona do nieprzytomności i przespała dwanaście godzin. Gotowanie jest jednak straszliwie męczące!

Nazajutrz kupiła fasolę. Trzy opakowania bo wydawały jej się jakieś dziwne małe i chude. Mama zawsze robi wielki gar i porównując do tej fasolki w sklepowym woreczku, zawsze było jej znacznie więcej!
To nic! - pomyślała. Zrobię jej troszkę mniej, na początek.
I kupiła półtora kilograma fasolki Jaś.

Zgodnie z instrukcją podawaną przez mamę, wrzuciła fasolkę do garnka pełnego wody i zostawiła na noc.

Rano... fasolka wyszła z garnka*.

Widocznie to jakaś podróżnicza odmiana fasoli - westchnęła Absurdalia i wysłała Menrza, aby pożyczył dwa wielkie garnki od swojej siostry. Kupiła jeszcze kilogram kiełbasy i zabrała się za gotowanie.

Będzie fasolka dla całej rodziny! Wszyscy się ucieszą!


*Absurdalia nie wiedziała, że fasolka puchnie w garnku i robi się jej dwa razy więcej.

czwartek, 13 listopada 2014

Zimowo i strasznie


Pewnego dnia wyszłam z domu (mieliśmy jechać w podróż. Niezbyt daleką - jakieś dziesięć kilometrów) i nagle okazało się, że jest straszliwie zimno! Natychmiast zawróciłam do mieszkania i wyrzuciłam zawartość szafy na środek pokoju. Odnalazłam zimowe ratjy, majty i skarpety. Ubrałam na siebie po trzy pary wszystkiego i ponownie wybiegłam na pole (tak, tak! Mieszkamy w Krakowie).
Było straszliwie zimno!
"Jest dwanaście stopni!" - powiedział Piotrek widząc mnie ubraną jak na ciężkie mrozy (jesteśmy razem od ponad czterech lat, a on wciąż nie przyzwyczaił się do tego, że ja ciągle marznę).
A ja mogłabym mieszkać w ciepłych krajach, gdzie bez przerwy panuje dziki upał i chodzi się tylko w strojach kąpielowych i ładnych sukienkach! Wracałabym do Polski na święta, żeby zobaczyć śnieg (bo śnieg jest jednak strasznie fajny!).
Mogłabym przyjeżdżać także wiosną - na kwitnące drzewa owocowe (chociaż w moim ciepłym kraju pewnie byłoby ich więcej?). Oraz jesienią - po kasztany.

No i pojechaliśmy w podróż. Na wieś Piotrka (tam też było strasznie zimno).
Przeszliśmy się po łące i po lesie. Posnuliśmy się po domu (w którym tak prawdziwie skrzypi drewniana podłoga). Potem pozwoliłam sobie rzucić się na łóżko (bo to najbardziej sprężynujące łóżko jakie widziałam i okropnie fajnie się na nim podskakuje - na siedząco, żeby nie zniszczyć).
I, siedząc sobie beztrosko, spostrzegłam zdjęcie (wcześniej go tam nie było - tato Piotrka robi porządki). Było stare, czarno-białe. Pani i pan siedzieli na krzesłach, a wokół nich stało czworo dzieci - dwoje chłopców i dwie dziewczynki. Wszyscy byli dziwnie ubrani, jak w dawnych czasach.
Najbardziej spodobała mi się najmłodsza dziewczynka siedząca w samym środku zdjęcia. Miała fajne kucyki i, mimo poważnej miny (wszyscy byli okropnie poważni) wyglądała na wesołą. Na oko miała maksymalnie cztery lata.

I wtedy przyszedł Piotrek i powiedział, że to ciocia Helenka i że zmarła w dziewięćdziesiątym czwartym.
Oraz że ta starsza dziewczynka to jej siostra a jego (Piotrka) babcia, której nie poznał.

I to było straszne. Przerażające wręcz!
Kiedyś, ta (mniej lub bardziej) szczęśliwa rodzina wybrała się wspólnie do fotografa. Zrobił im zdjęcie, które wiele lat stało na komodzie w ich rodzinnym domu. Czas mijał, dzieci rosły, przeżywali swoje przygody, jeździli na wakacje, pracowali, uczyli się. Czas uciekał nadal, wszyscy po kolei zestarzeli się i zniknęli. Zdjęcie wylądowało na strychu na wiele lat.
A dziś ogląda je ktoś właściwie zupełnie obcy. I beztrosko opowiada, że ta czteroletnia dziewczynka to Helenka, która zmarła w dziewięćdziesiątym czwartym - jako starsza pani.
Pewnie może powiedzieć o niej jeszcze kilka krótkich zdań, które usłyszał od kogoś starszego. I tyle.
Całe jej życie (które miała wtedy przed sobą) streścił w dwóch zdaniach (bawiąc się nowym telefonem komórkowym).

Kiedyś ktoś znajdzie nasze zdjęcia i pewnie zrobi to samo.

Brrr. Zimno!


środa, 15 października 2014

Joga

Kiedy tylko nastawał październik, Jolanda zaczynała odczuwać ciężkość.
Ciężkość ta miała wymiar psychiczny (gdyż Jolanda nie lubiła jesieni), a także fizyczny (ponieważ kończył się sezon jazdy na hulajnodze).

Przez kilka jesieni z rzędu Jolanda spędzała październik pod grubym kocem - tak szorstkim, że dostawała alergii skórnej. Jadła wtedy dużo ziemniaczków - i nie były to warzywa lecz popularne ciastka, które robi się podobno z cukiernianych resztek. Aby zachować równowagę żołądkowo-jelitową, piła hektolitry gorzkiej herbaty. W dodatku całymi dniami oglądała seriale obyczajowe niskiej klasy, w których występowali aktorzy tak słabi, że przyprawiali Jolandę o zawroty głowy.
Nietrudno sobie wyobrazić, że po takim październiku nastawał jeszcze cięższy (tym razem głównie w kilogramy) listopad. Dopiero w okolicy grudnia Jolanda zaczynała odkopywać się z koca, ponieważ nadchodziły święta, które były bardzo fajne i nadawały życiu sens. Poza tym zima to zupełnie inna i znaczne milsza pora roku.

Pewnego roku, jak co roku, niespodziewanie nadszedł październik. Był to jednak rok, kiedy Jolanda rozpoczęła działalność gospodarczą, która polegała na produkcji dziewczęcych hulajnóg w kwiatuszki. Własna firma tak zajęła Jolandę (zabierając jej każdą ewentualnie wolną chwilę), że biedaczka (Jolanda, nie firma) nie zauważyła nadchodzącej jesieni! Pracowała całe dnie i noce, ozdabiając swe hulajnogi makami, konwaliami i piwoniami. Aż w końcu, jedna z klientek (raczej sympatyczna) wyraziła chęć posiadania sprzętu sportowego w kwiatki bardziej odpowiednie do pory roku. Właśnie wtedy Jolanda spojrzała do kalendarza i... oniemiała! Okazało się, ze był 29 października! A ona właśnie dziś przyjechała na hulajnodze do pracy bo było ciepło i świeciło słońce! A to przecież ciężka jesień! Ba! Sam jej środek!

Od tej pory Joladna spędzała jesień bardzo aktywnie. Nie tylko jeździła na hulajnodze (w kwiaty dyni), ale zapisała się również na jogę! Zupełnie zapomniała o ziemniaczkach i szorstkim kocu. Na dodatek, kilka dni później, wybrała się nawet na przyjęcie do sąsiadki - z okazji Halloween!

Taka to była historia!

niedziela, 21 września 2014

Kamienica


Kamienica jest zupełnie przyjemna dla oka.
Ma kolor majtkowego różu i duże, białe okna. Nie posiada przesadnych zdobień ani francuskich maszkaronów (dzięki disneyowskim bajkom maszkarony kojarzą mi się przede wszystkim z Paryżem). Jest klasycznie ładna, na swój prosty, skromny sposób.
Patrząc na nią z zewnątrz można odnieść wrażenie, że jej mieszkańcy to osoby kulturalne, lubiące schludne i czyste wnętrza z delikatnym dodatkiem romantyzmu.
Nikt nie spodziewa się, że w tych przepastnych i wysokich mieszkaniach spotkać można tak różnorodnie skrajne (lecz barwne) postacie!
Czy to możliwe, żeby w jednej kamienicy zgromadzili się tak intrygujący mieszkańcy? - zapyta ktoś.
To jest przecież cały przekrój społeczeństwa! W tym jednym domu i pod jednym dachem!
Jak oni wszyscy się ze sobą dogadają?! Jak oni się wzajemnie tolerują?!
Jak to... jak? Normalnie. Jak w życiu.

Mam pomysł (niejeden, niestety). Pomysł ma kształt kamienicy (której bardzo pomniejszony i odrobinę zniekształcony szkic widzicie powyżej), w której jest trzynaście mieszkań (plus piwnica) oraz szaleni(e sympatyczni) mieszkańcy. JEDYNE co trzeba zrobić to narysować to wszystko i opisać. Wtedy pomysł stanie się (moją) WYMARZONĄ bajką dla dzieci - taką trochę nietypową.
Niby proste, a jednak strasznie strasznie trudne.
Co robić???

piątek, 15 sierpnia 2014

Gdzie jest Roman?

Z Romanem są same problemy!

Najpierw, na samym początku, nie wiadomo było w ogóle, że ktoś taki istnieje. Pojawiały się jedynie przelotne rozmowy w stylu: A jakie dziewczyny lubi Artur? A czy Magda ma chłopaka? Czy Łukasz pasuje do Marty? Co o tym wszystkim sądzi Mateusz oraz co będzie z tą całą Karoliną? Rozmowy miały ton żartobliwy i, chociaż każdy w głębi duszy miał nadzieję, że odniosą jakiś skutek, nikt nie pomyślał o Romanie!

Minęło trochę czasu (czasem czas jest niezbędny dla rozwoju sytuacji).
Podczas spotkań towarzyskich wspominano dawne, dobre dzieje i opijano (mniej lub bardziej znośną) teraźniejszość. Każdy tkwił w poczuciu, że jest tak, jak być powinno oraz, że będzie jak będzie. Śmiano się i żartowano.
Jedynie dobry obserwator mógł zauważyć, że coś jest nie tak... Kogoś brakowało w tym ogólnym zgiełku (dobry obserwator mógł odnieść wrażenie, że brakuje tam dość Ważnych Osób!). Obserwator myślał i myślał dniami i nocami. Tygodnie zamieniały się w miesiące, tak długo myślał!
Aż nagle...HYC! Pomysł wpadł mu do głowy.  Pomysł być znakomity! Wspaniały, wręcz DOSKONAŁY... ! Ale... brakowało mu pewnego szlifu.

Obserwator pędem pognał do Dawnej Sąsiadki i wszystko jej opowiedział (aż się troszkę popluł z emocji, wstyd przyznać). Sąsiadka niemrawo wzruszyła ramionami, więc pognał do Pewnej Znajomej z nadzieją, że może ona da mu dobrą radę. Niestety, okazało się, że Znajoma również nie miała wiele do powiedzenia w tym temacie. Uśmiechnęła się do niego (obserwator nie był pewien czy był to uśmiech z sympatii czy raczej ze współczucia), więc pognał dalej. Przez cały tydzień pytał wszystkich napotkanych osób co sądzą o jego pomyśle oraz jak mu na imię (jemu, czyli Romanowi - ale wtedy nie znano jeszcze tego imienia).
Niestety. Nikt nie wiedział.

Obserwator bardzo posmutniał. Pomyślał nawet, że to już koniec, że nic nie zdziała i nic nie zmieni w życiu swoich przyjaciół. Na szczęście obserwator był człowiekiem urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą i dokładnie w momencie, kiedy posmutniał i lekko się załamał, natychmiast wpadła mu do głowy odpowiedź na pytanie, której szukał przez ostatnie dni!

Przecież to ROMAN!!!
ROMAN SIDŁO!!!
Jak mógł o nim zapomnieć?!
Wymyślił go przecież wiele lat temu z nadzieją, że spotka go w przyszłości.

Poskakał więc (obserwator) chwilę po łóżku (z radości) i obdzwonił wszystkich bliższych i dalszych Znajomych, dawne i teraźniejsze Sąsiadki oraz przypadkowych ludzi informując ich, że już ma! Że to przecież Roman! Roman Sidło!

I nastała błoga radość.
Niestety, nie na długo. Dość szybko wyszło na jaw, że nie wiadomo jak ów Roman wygląda. No jasne, wiadomo, że musi być modny. To pewne, że musi mieć brodę i tatuaż! Tak, tak. Romanowi zdecydowanie dobrze z oczu patrzy bo to zwyczajnie dobry facet! Ale co dalej? Jaką ma koszulę? Kształt czaszki? Czy nosi okulary?

Znów wszystko stanęło w miejscu.

Jednak obserwator pęka z dumy, że przypomniał sobie o Romanie Sidło. I kupił nawet stosowną domenę (romansidlo.pl!). I jest głęboko przekonany, że z początkiem jesieni zorganizuje pierwsze i najwspanialsze na świecie spotkanie mające na celu zapoznać swoich znajomych z ich znajomymi i znajomymi ich znajomych i ich znajomych, aby wszyscy Ci pojedynczy fajowscy ludzie spotkali swoją parę! I żeby nie byli już sami!

W ten oto sposób, obserwator (z pomocą Romana Sidło) rozpoczyna działalność mającą na celu łączenie fajnych ludzi w pary! Jeśli dowiemy się jak Roman wygląda i uda się go narysować, oczywiście.
         
Więc przygotujcie swoich samotnych, fajnych znajomych z Krakowa na spotkanie z Romanem i przeznaczeniem! :D

piątek, 25 lipca 2014

Niemoralia

Roman sztangista znany był we wsi Filutkowo z tego, że nosił na rękach otyłe kobiety.

Nikogo w miasteczku nie dziwił ten widok (tylko czasem niektórzy mężczyźni zielenieli z zazdrości). Wszyscy wiedzieli, że jeśli Roman nie ćwiczył swoich okazałych mięśni, robił się bardzo drażliwy. Natychmiast zaczynało swędzieć go całe ciało, dostawał wysypki i nerwowej zadyszki. Tarzał się wtedy w polu zboża, które przyjemnie drapało go w plecy, albo biegał po całym miasteczku wierząc, że wiatr który przy tym powstawał łagodził jego ból.
Niestety, w obu przypadkach we wsi Filutkowo pojawiały się ogromne zniszczenia. Zboże, z którego miał powstać duży zapas mąki na chleb, zostało zgniatane przez Romana i do nieczego się już nie nadawało. Natomiast wiatr wytwarzany podczas jego biegów był tak silny, że powalał stare ogrodzenia i młode drzewka owocowe.

Nie było rady. Jedynym sposobem na Romana sztangistę były ciężary. Codziennie popołudniu przynoszono pod jego dom wory pełne ziemniaków i marchewki, a kobiety ustawiały się w kolejce na "rundkę wkoło domu". Roman chwytał worki w dłonie, a kobiety sadzał na swoich barkach i truchtał przez całą wieś. Ani jedna kropla potu nie pojawiała się na jego czole, taki był silny!

Pewnego dnia we wsi Filutkowo ogłoszono loterię, w której do wygrania była spora suma pieniędzy. Wszyscy mieszkańcy natychmiast rzucili się do kolektury, ponieważ każdy chciał zgarnąć zwycięski los dla siebie. Po kilku dnaich, kiedy wygrana wciąż jeszcze nie została nikomu przydzielona, zoragnizowano naradę. Kobiety, które dość już miały noszenia ich przez Romana, ogłosiły, że wygrane pieniądze przeznaczą na hantle. Mężczyźni równie zmęczeni ciągłym stawianiem nowych płotów i sadzeniem drzew owocowych, szybko przyłączyli się do swoich żon.
W ten oto sposób, za pieniądze wygrane na loterii, zakupiono profesjonalne hantle i sztangi i stworzono prawdziwą siłownię dla Romana.

We wsi Filutkowo nastał spokój. Zboże pięknie rosło, drzewka rodziły dorodne owoce, a kobiety, które miały teraz znacznie więcej czasu... zaczęły ćwiczyć atletykę, stały się zdrowsze i wysportowane.

-------------------------------
W Absurdaliach ostatnio trochę gorzej. Siedzimy sobie ukryci za rusztowaniami. Odnawiają kamienicę, w której mamy sklep. Oczywiście, potem będzie tylko lepiej bo kamienica będzie piękna i kusząca. Tylko jak przetrwać wakacje? Zobaczymy. Pomysłów mam milion, codziennie nowy :)


Wolne chwile (których ciągle za mało!) umilamy sobie spacerami z psami, pływaniem i snuciem planów wakacyjnych.


O, a tak właśnie wyglądają spacery jeśli wszystkie psy weźmiemy jednocześnie (dlatego niezbyt często sobie na to pozwalamy) ;)